Spacer białymi uliczkami Mykonos jest magiczny o poranku. Kolorowe drzwi i okiennice chronią prywatność starszych mieszkańców, których rozmowy doskonale słychać z chodników. Labirynt schodów prowadzi to do hosteli, to do knajpek, to do sklepów z pamiątkami, wodząc do celu kolorowymi liniami balustrad. Meandry pustych wąskich chodników zachęcają do zgubienia się wśród białych murów, gdzie po raz pierwszy nie czuć siły wiatru. Jednak nie dajmy się zmylić… Ale wiatr – ósemka chyba dmie!
To jest kontynuacja wpisu Grecja cz. 1. Z wizytą u Ateny. Czytaj wpis.
Rejs
W ateńskim porcie czekała na nas żaglówka Filia. W dziewięcioro załogantów pod kierownictwem kapitan Oli ruszyliśmy w rejs, obrawszy za nasz kierunek Cyklady.
A w naszym składzie: Marcin, muzyk; na rejsie tuż po operacji kolana. Oficer Ula, spec od łączności.
Kapitan Ola, morski wyjadacz. Zuza, pokładowy lekarz.
Zyta, ratowniczka. Michał.
Marta, sterniczka. Tomek, oficer nawigator.
Dominika, dziewczyna ratownika. I ja.
Płynęliśmy na wschód wzdłuż lądu, aż na koniec półwyspu Sunion. Poprzedniej nocy miało miejsce zaćmienie księżyca, który przy całkowitym przysłonięciu wydaje się czerwony, jednak w mocno oświetlonym porcie nie mieliśmy najlepszych warunków do jego obserwacji. Jakże miła niespodzianka czekała nas kolejnego wieczora.
Niebo szybko ciemniało gdy zbliżaliśmy się do krańca półwyspu, mając na celu zakotwiczenie w zatoczce. Pagórkowaty półwysep na najdalej wysuniętym punkcie wyłaniał przed nami niewyraźny kontur jakiejś budowli. Zebrane nad nimi chmury zapłonęły, podświetlone wschodzącym tuż za nimi księżycem, niecodziennym rozmiarami i kolorem. Wielka pomarańczowa świetlista kula wznosiła się nad niczym innym, tylko nad ruinami świątyni Posejdona, objętymi zdawałoby się nie chmurami, a dymem. Grecy mieli dryg do dramatycznych kadrów. Żałuję, że na kołyszącym się pokładzie nie udało mi się zrobić ostrzejszego zdjęcia.
Kolejny dzień żeglugi pomiędzy wyspami i wysepkami był dobrą okazją do ćwiczenia żółtodziobów. Za szkolenie głównie odpowiadała Ula, cierpliwie tłumacząc pokładowe zasady aż połowie załogantów. Choć byłam kiedyś na miesięcznym rejsie żaglowcem (Pogorią w ramach Szkoły pod Żaglami), pływanie na żaglówce było dla mnie nowością. Podszkoliłam się z niezbędnych węzłów, raz po raz przejęłam ster i zostałam oficjalnym majtkiem pokładowym!
fot. Urszula Dziedzic
fot. Urszula Dziedzic
Zazwyczaj chmury zbierają się nad wyspami, ponieważ ląd jest cieplejszy niż chłodzone wiatrem połacie wody. Ciepło oddane przez ziemię wytwarza parę wodną, która z kolei zamienia się w chmury.
Wody zaniosły nas na wyspę Siros. Marina Finikas pękała w szwach, dlatego doczepiliśmy się do czyjejś burty, a wieczór spędziliśmy w knajpie kosztując greckich specjałów. Łajby, oświetlone wciąż ogromnym księżycem, kołysały się nerwowo w porcie, zwiastując nasilenie wiatru.
Pod kątem warunków żeglarskich wrzesień na Cykladach jest przewidywalny. WIEJE. Od rozstania z wyspą Siros towarzyszył nam niemalże nieustannie wiatr o sile powyżej 40 węzłów. Woda reaguje na takie warunki silnym wzburzeniem. Wysokie fale rozbijały się o nasze burty, fundując nam raz po raz solidny prysznic, przed którym nie ma ucieczki.
Zejście pod pokład, gdzie oczy nie widzą horyzontu, a policzki nie smaga wiatr, skończyłoby się natychmiastowymi nudnościami. Przy pierwszych godzinach choroby morskiej, której tego dnia doświadczałam, silny wiatr i bryzgająca woda są raczej twoim sprzymierzeńcem, oferują orzeźwienie. Przypięta szelkami do relingu, wraz z Martą i Zuzą, towarzyszkami niedoli, wegetowałam na pokładzie, zwracając morzu nie do końca strawiony obiad.
Całkowicie niewzruszona jego sztuczkami okazała się natomiast Dominika. Mały procent ludzi jest odpornych na chorobę morską; ciekawe, czy to kwestia genetyczna? Nie ułatwiło jej to co prawda życia na łódce, gdyż wtedy chcąc nie chcąc, pełni się rolę posłańca, lekarza, kucharza etc. dla tych chorujących. Nasza, chorujących właśnie, wdzięczność była jedyną walutą, za którą odkupić mogliśmy winy za jej uzyskane wtedy pod rozbujanym pokładem siniaki.
Wiatr szalał – 9 w skali Beauforta. To z definicji silny sztorm. Z jego kierunkiem płynęliśmy na wschód, na Mykonos, zaraz po Santorini najbardziej znaną wyspę archipelagu Cyklady.
Ubrana po szyję, w kaloszach i wodoodpornym sztormiaku, tak że wystawał mi tylko nos, zajmowałam moje ulubione miejsce na pokładzie, gdy tylko się dało.
Za sterem wprawiony w żegludze Tomek. Trzeba było umiejętnie radzić sobie z falami; nie brać ich dziobem, gdyż wówczas łódka spadała z hukiem. Woleliśmy nie testować w ten sposób jej wytrzymałości.
Napinamy żagle. Wybieram szot foka, czyli linę od żagla przedniego, podczas gdy Marta zajmuje się bomem grota, żagla tylnego.
Obserwacja “na oku”.
Mykonos
Dopłynęliśmy o zachodzie słońca. Wyspa przyjmuje jachty i statki w nowym porcie Tourlos Mikonou na zachodnim wybrzeżu, gdyż stary port, tuż przy starym mieście Mykonos, gości dziś jedynie łódeczki mieszkańców i prom kursujący między miastem a portem dla ogromnych wycieczkowców.
Czekaliśmy do wieczora na zwolnienie się miejsca. Silnik naszej Filii o mało nie eksplodował podczas późniejszych manewrów cumowania rufą do kei, pokonany siłą wiatru i roztańczoną przezeń wodą, nawet za portowym falochronem.
Prognoza wiatrowa była bezlitosna – przez kolejne dwie noce nie będzie można wypłynąć. Straż nabrzeżna i tak miała masę roboty. Uwięzieni na wyspie, mogliśmy ją na spokojnie zwiedzić.
Wstałam przed resztą załogi i zaczęłam zwiedzanie z samego rana.
Zabudowa rozlewa się na całe nabrzeże. Wspaniała jednolitość tutejszej architektury czyni z każdego zaułka miejsce budujące jej tożsamość. Wszystkie domy, parterowe bądź piętrowe z płaskimi dachami, są białe.
Ten kolor jest najlepszym rozwiązaniem dla budynków w ciepłym klimacie, ze względu na wysoki stopień odbijania fal promieniowania słonecznego i w efekcie wolne nagrzewanie się. Biel murów przełamują mocne kolorowe akcenty stolarki okiennej i drzwiowej.
Charakterystyczne dla cykladzkiej architektury są także zaokrąglone narożniki budynków.
Symbolem Mykonos są wiatraki. Można je spotkać pojedynczo pośród zabudowań, a ich najsilniejsza reprezentacja stoi na nabrzeżu, gdzie ułożone w rzędzie wyeksponowane są na silny wiatr z morza. Z tego punktu widać całe miasto i fragment wybrzeża.
Cykladzkie wiatraki mają unikalną formę. Są okrągłe, przekryte stożkiem ze słomy i drewna, z małymi otworami okiennymi. Drewniane kratownice wiatraka pokrywano płótnami. Tak zwiększona powierzchnia skrzydeł pchana wiatrem wprowadzała cały mechanizm obrotowy w ruch.
Zbudowano je około XVI wieku za panowania Wenecjan. Ich handlowa potęga zapewniała wyspie zboże, które mielono w nich na mąkę. Obecnie są przerobione na muzea albo sprywatyzowane i dostosowane do zamieszkania.
Najbogatsi kupcy mieszkali w budynkach na samym skraju miasta Mykonos, zwanego też Chora. Balkony wiszą bezpośrednio nad morzem, sprawiając że budynki wydają się stać na wodzie. Dlatego dzielnicę tę nazwano Małą Wenecją. To tu przychodzi się podziwiać spektakularne zachody słońca.
Widoki można chłonąć przy kawce w niezliczonych kawiarniach i knajpkach. Jest jeden mały szkopuł. Klienci nie lubią moknąć, a przy takim wietrze wzburzone morze nie pozostawia na nich suchej nitki.
Spacer uliczkami Chory jest magiczny o poranku. Miasto jeszcze nie obudziło się do życia, biznes turystyczny jeszcze chrapie. Meandry pustych wąskich chodników zachęcają do zgubienia się wśród białych murów. Kolorowe drzwi i okiennice chronią prywatność starszych mieszkańców, których rozmowy doskonale słychać z chodników. Labirynt schodów prowadzi to do hosteli, to do knajpek, to do sklepów z pamiątkami, wodząc do celu kolorowymi liniami balustrad.
Jak Morze Śródziemne długie i szerokie, pranie zawsze suszy się na zewnątrz.
Klasyczne chodniki ułożone są z nieregularnych płyt kamiennych, łączonych grubą białą fugą. Schody wykańczano podobnie.
Pomiędzy domami wciska się gdzieniegdzie plac, który zdradza, że w Chora toczy się także normalne życie.
Kościoły są obecne za każdym zakrętem. Malowane na czerwono lub niebiesko kopuły odznaczają wyróżniającą się funkcję budynków. Wnętrza, jeśli otwarte, były małe i skromnie urządzone.
Miasto Mykonos z portem.
Gdy po porannym spacerze wróciłam na łódź, moja załoga szykowała się do zwiedzania. Wynajęliśmy na jeden dzień samochód i ruszyliśmy w głąb wyspy.
Na północy odkryliśmy dużą zatokę, idealną bazę treningową dla windsurferów.
Mykonos ma raptem 85 km kwadratowych, możliwych do zwiedzenia w jedno popołudnie. Pagórkowata ziemia, narażona na nieustanne działanie silnego wiatru i palącego słońca, jest silnie zerodowana. Wydaje się wysuszona i nieprzyjazna zieleni. Najliczniej rosną tu niskie krzaki z kolcami, niezbyt gościnnie traktujące nie spodziewających się zagrożenia przechodniów. Na szczęście był z nami lekarz.
Domy rozsypane są bo wyspie jak kruszonka na cieście. Z daleka odcinają się bielą od żółtawego podłoża.
Czymże byłyby greckie wakacje bez choćby chwilowej uciechy z tutejszych plaż? Zaopatrzeni w maski z rurkami i płetwy odnaleźliśmy plażę przy klifach na wschodnim wybrzeżu. Przy skalnych formacjach podwodnych najpewniej znajdzie się ryby i inne morskie żyjątka.
Oddaliśmy się snorkellingowi bez reszty. Prosty sprzęt pozwala na oddychanie z głową trzymaną tuż pod powierzchnią wody. Dobrym patentem na parujące gogle jest naplucie do środka.
Akrobacje z płetwami to dla Zyty nie pierwszyzna. Wirowała w nich niczym syrena, a w pływaniu nie sposób było ją dogonić. Jestem pewna, że to nie tylko płetw zasługa, ale też faktu, że była ratowniczką, a przez to i dobrą pływaczką. Z płetwami udawało się też nurkować znacznie głębiej.
Zniżające się słońce zmiękcza ostre za dnia cienie i delikatnie zabarwia biel domów. Miasto Mykonos obserwowane wówczas z góry to przepiękny widok.
Mykonos wieczorem tętni życiem i rozświetla się tysiącem barw.
Pojawiło się okno czasowe – na dosłownie kilka godzin wiatr osłabł, umożliwiając wyjście z portu. Pod osłoną nocy, niczym uciekinierzy, odpłynęliśmy. Kolejna świetna decyzja naszej kapitan Oli, wychowanej wśród fal niczym Mowgli wśród wilków. Wyspa przetrzymała nas dłużej niż planowaliśmy, dlatego teraz goniliśmy się z czasem, by dotrzeć do Aten na umówioną godzinę oddania łódki. Podzieleni na wachty, pełniliśmy nasze funkcje pokładowe zamieniając się co 4 godziny. Pełna mobilizacja załogi. Posejdon ewidentnie niepocieszony naszą ucieczką, nie pozwolił mi zmrużyć oka nawet na minutę, kiedy to rzucał naszą łódką jak zabawką (wtedy z jasnych przyczyn nie robiłam zdjęć). Woda i wiatr to niesamowicie potężne żywioły.
W środku nocy dotarliśmy do znanego nam miejsca – świątyni Posejdona. Zakotwiczyliśmy w tej samej co na początku rejsu zatoczce, osłonięci przed wiatrem. Pełniłam jeszcze wachtę kotwiczną i dopiero padłam Morfeuszowi w objęcia.
Zyskaliśmy w nocy trochę czasu na poranny relaks i wygłupy. Nurkowaliśmy w okolicy, skakaliśmy z pokładu do wody, w czym najlepsza była skacząca na główkę Marta. Snorkellingując widziałam kamuflującą się na dnie płaszczkę, Zuza zidentyfikowała ławicę ryb jako iglice, a Marcin wyłowił z dna rozgwiazdę, którą zauważyłam dokładnie pod łódką, lecz nie mogłam zanurkować tak głęboko, by jej dosięgnąć.
Ostatnie chwile rejsu umilał nam świst delikatniejszego przy lądzie wiatru, melodie z gitary Marcina, kupione na wyspach greckie wino i ostatni zachód słońca.
Busem przez Europę
Pora wracać. Mieliśmy do pokonania na kółkach taką samą trasę, tyle że bez zwiedzania ani noclegów. A co zwiedziliśmy wcześniej jadąc w stronę Aten? Naszym busem przemierzyliśmy Polskę, Słowację, Węgry, Serbię, Macedonię, Albanię i Grecję.
Zwiedziliśmy słowackie Koszyce, kąpaliśmy się w termach w węgierskim Miskolcu. Największą frajdą było dla mnie zwiedzanie stolic Serbii i Macedonii.
Spacer po zwyczajnych dzielnicach Belgradu pozwalał zasmakować bałkańskiej kultury, zbadać nadal dziurawe po wojnie mury, skosztować lokalnej kuchni i świeżych warzyw z targu, poznać się na lokalnej serdeczności i religijności.
Wjeżdżając do Macedonii, otrzymałam smsowy komunikat: „Witaj w Macedonii, kolebce naszej cywilizacji”. Jakże pyszne wydało mi się ich stanowisko; znalazło swoje odbicie w architekturze stołecznego Skopje. Nigdy wcześniej bowiem nie widziałam tylu pomników władców, uświetniających wizerunek królów rzeźb, pompatycznych budowli – a odwiedzałam Moskwę… Miasto zdawało się składać z tych symbolicznych elementów o zaburzonej, powiększonej ileśkrotnie skali, fascynujące zjawisko. Pomiędzy tym wszystkim niczym wyspa znajduje się stare miasto ottomańskie, zwane Stary Bazar. Ta muzułmańska dzielnica kryje wiele meczetów i brukowanych handlowych uliczek, których słynne pchle targi przyciągają turystów.
Macedońskie miasto Ohrid z kolei zaprasza do zwiedzania starego klasztoru i murów fortecy górującej nad jeziorem. Przyjemny klimat i skala starych zabudowań pozostawiły skrajne wrażenia do tych ze Skopje.
Skracając drogę przez Albanię trafiliśmy do Grecji. Tuż za jej granicą zostaliśmy zatrzymani jako potencjalni emigranci albańscy. Po chwilach napięcia, świecenia latarkami po oczach i wyjaśnień puszczono nas i już niedługo znaleźliśmy się w Meteorach, Delfach i Atenach (czytaj wpis).
One thought on “Grecja cz. 2. Z wizytą u Posejdona”