Na tę cienką skalną półkę wchodzi się z szybciej bijącym sercem. Strach przed wysokością, a raczej przed upadkiem z takiej wysokości, jest naturalnym odruchem. Podchodzi się do krawędzi znacznie ostrożniej, nagle nie ufając stabilności swoich kroków. Czy to nie z tej reakcji, jakże ludzkiej, zadrwił kiedyś w górach zamieszkały troll rodem z legend? W demonstracji pokazał nam język, może nieświadomy, że gdy takim zastanie go dzień, przyjdzie mu tkwić w tym geście całe stulecia w trwalszej, bo skamieniałej postaci. Jako Trolltunga.
Poorany fiordami ląd Norwegii to efekt wywołany przez lodowiec ok 10 tysięcy lat temu. Gdy lodowiec dotarł do tutejszych gór, woda wdarła się w szczeliny. Zamarzając, poszerzała swoją objętość i rozsadzała tak masywy górskie, odrąbując bloki skał. Luźne, odłączone fragmenty rozeszły się wraz z cofaniem się lodowca, zostawiając za sobą labirynt korytarzy i wnęk, fiordy właśnie.
Przyznaję, że cała trójka, Adam, Ola i Karolina, zawstydzała wprawą, obyciem i efektywnością w posługiwaniu się sprzętem turystycznym, w planowaniu nawet. Udało nam się zatem spakować pełen ekwipunek na 3 noce w bagaż podręczny WizzAira! A w nim m.in. namioty, śpiwory i karimaty, jedzenie, ciuchy, kuchenkę, sprzęt foto i tak dalej. Kiedy dumna domknęłam plecak, Adam z dezaprobatą przepakował go na nowo, zmniejszając objętość o kolejne dobre 30%. Mam przed sobą wiele nauki…
Nasza 3-dniowa wycieczka zaprogramowana była na absolutne minimum kosztów do poniesienia w Norwegii – bądź co bądź najdroższym kraju Europy. Nie dało się przewieźć jedynie butli gazowej, wody mineralnej i pomidorów. Nikt się nie spodziewał, że Norwegia ma popularny inny asortyment turystyczny niż w większości krajów Europy i znalezienie kompatybilnej z naszą kuchenką butli graniczyło z cudem. Ale proszę, cud nastąpił! W euforii ruszyliśmy w stronę jeziora Vetlavatnet, gdzie zaczyna się szlak turystyczny Trolltunga.
3-godzinna droga na szlak wije się pomiędzy wzniesieniami, wzdłuż fiordów i nie mogliśmy się powstrzymać przed wyskakiwaniem co jakiś czas z auta. Odwiedzaliśmy Norwegię już lekko po sezonie, we wrześniu, dlatego należało się spodziewać kapryśnej pogody. Tymczasem okazała się ona dla nas wyjątkowo łaskawa, a przynajmniej przez pierwsze dwa dni.
Ruszamy!!! Przed nami 11 km szlaku do samej skały Trolltunga. Jako że zaczęliśmy po południu, zostało nam jedynie kilka godzin światła dziennego. Wystarczy, by wspiąć się na grań.
Szlak Trolltunga
Oto przybliżona trasa, którą pokonaliśmy do celu i z powrotem.
Pierwszy odcinek wydawał się być najbardziej wymagającym fizycznie. Bowiem na odcinku mniej więcej pierwszego kilometra trzeba pokonać większość wysokości. To jest świetny moment na żałowanie każdego zbędnego grama w plecaku. Wspinaczkę ułatwiały za to ułożone kamienie pełniące funkcję schodów oraz drzewa, wyślizgane od nieustannego traktowania ich jako poręcze.
Tym razem nie tylko ja robiłam zdjęcia! Ola ma w posiadaniu świetny sprzęt i wiedzę ze studium fotograficznego. Zrobiła przepiękne zdjęcia!
Bukłak z wodą w plecaku z zewnętrzną rurką jest świetnym rozwiązaniem i pozwala zaoszczędzić masę czasu i energii, które straciłoby się na każdorazowym ściąganiu plecaka i wyciąganiu butelki.
Krajobraz na szlaku szybko się zmienia. Po wyjściu z lasu przekracza się strumień, a następnie podąża ku jego górze lekkim wzniesieniem po skalnych półkach.
Wędrowaliśmy o zachodzie słońca, nasza trasa, choć głównie skalista, malowana była ciepłymi barwami.
Na tym odcinku jest jednak trochę zieleni. Każdy kamień omszały, a teren podmokły na tyle, że chodzi się po drewnianych kładkach.
Z kolejnym podejściem zostawiliśmy zieleń w tle. Tu niepodzielnie rządził kamień. Ta ogromna gładka skośna ściana musi być nie lada wyzwaniem podczas opadów.
Noc zastała nas prawie w połowie trasy, po 5 km, kiedy doszliśmy do przełęczy pomiędzy graniami. Ominąwszy jeziorko, rozstawiliśmy namioty pod bezchmurnym gwieździstym niebem. W Norwegii prawo pozwala obozować w dowolnym miejscu, pod warunkiem zostawienia po sobie porządku i nie rozbijania się w bezpośrednim sąsiedztwie zabudowań.
Mogę śmiało zadeklarować, że to była jedna z najgorszych nocy mojego życia! Na kamiennym podłożu nie było co marzyć o wbiciu śledzi, dlatego silny wiatr rzucał namiotem przez całą noc. Do tego ani fragmentu płaskiej podłogi, jak również żadnej pozycji, w której ostre kamienie nie wbijały się boleśnie w ciało. Nie muszę chyba wspominać, że moja pożyczona dmuchana karimata okazała się nieszczelna i niedługo zapewniała mi choć centymetr izolacji. Wspominałam o profesjonalnym sprzęcie moich kompanów… cóż, ja takowego nie posiadałam. Mój cienki śpiworek zupełnie nie podołał panującej temperaturze – i nic w tym dziwnego, w końcu był to wrzesień w Norwegii, w dodatku na szczycie góry! Nałożywszy na siebie wszystkie ubrania, w tym bieliznę termiczną, próbowałam bezskutecznie powstrzymać szczękanie zębami. Ściana namiotu smagająca mnie po twarzy z każdym świszczącym podmuchem wiatru to już wisienka na torcie. Obróciłabym się, gdyby nie ostre kamienie, które pozwalały na leżenie tylko w jednej, wykręconej pozycji!
Po, zdawało mi się, że zupełnie nieprzespanej nocy obudziło nas wschodzące słoneczko i szybko przypomniało mi się, dlaczego warto było się pomęczyć!
Szykowanie śniadania na szlaku. Półki skalne dawały jedyną ochronę przed wiatrem na przełęczy.
Wyruszyliśmy. Mijaliśmy sporo mniejszych i większych jezior. Część tych wód bierze się z topniejącego śniegu. Przed nami widniała już zapowiedź kolejnej zmiany na szlaku.
Dotarliśmy na skraj góry, której zbocze stromo schodziło w stronę wody. I choć układ ten przypomina fiord, jest to tak naprawdę jezioro Ringedalsvatnet. Stanowi ono główny rezerwuar wody dla hydroelektrowni w Tyssedal, zaopatrującej w energię miasto Odda. Tamę Ringedalsdamme, blisko której znajduje się punkt startowy szlaku Trolltunga, zbudowano w latach dziesiątych XX wieku.
Szlak prowadzi następnie wzdłuż jeziora, widoki od tej pory zapierały dech w piersiach. Mieliśmy niewyobrażalnego farta z pogodą! Słońce zapewniło przepiękną widoczność.
Ola i Karolina.
Półka stworzona do wygłupów i sesji zdjęciowych.
Bawiąc się w ekspertów od geologii, sklasyfikowaliśmy na naszej drodze “klasyczny wodospad odwrócony”. Nieśmiałe wody wodospadów poddawały się sile wiatru bez walki i ten zdawał się odwracać ich bieg.
Krople wyniesionej tak w powietrze wody przemierzały z wiatrem długie dystanse, daleko od źródła, prosto w aparat.
Wędrujemy, przed nami ok. 5 km do celu, następnie 11 km z powrotem.
Co widać na licznych zdjęciach poniżej, takie kopce ułożone z kamieni na naszej trasie stały wszędzie. To już kolejne zwiedzane przeze miejsce, które zostało w ten sposób naznaczone przez poprzedzających mnie turystów. Przy każdym napotkaniu takich form zastanawiam się co też kierowało autorami.
Przede wszystkim, ułożone tak kamienie to oczywiście efekt działania człowieka. Natura nie ułożyłaby owej kamiennej wieży z taką precyzją, a już na pewno nie w takiej ilości. A czyż nie przyjeżdża się w takie miejsca w nadziei na zasmakowanie ich naturalnymi i dzikimi? Jeśli docenia się te aspekty, dlaczego niwelować je innym tak banalną czynnością, jak układanie pomnika za jedyne zadanie mającego mówić “ja tu byłem”?
Z tego samego powodu, że rozpoznajemy kopiec jako twór zrobiony przez człowieka, przy nieoznakowanych lub słabo oznakowanych trasach terenowych może on pełnić rolę nieoficjalnego oznakowania szlaku, które w trudniejszych fragmentach pozwala turystom nie zabłądzić. W myśl tej zasady, jeśli jest się na szlaku i ma się wątpliwości w którą stronę następnie podążać, można odczytać taki kopiec jako kierunkowskaz, ułożony wcześniej przez innych jako wskazówkę. I takie zastosowanie jak najbardziej uznaję za pożądane. Problem polega jednak na tym, że kiedy stosy te znajdują się w przypadkowych miejscach, mogą zmylić innych wędrowców i zawrócić ich z poprzednio dobrze obranej trasy, co z kolei może zagrozić ich bezpieczeństwu. Sam szlak Trolltunga jest fantastycznie, gdyż wyraźnie i regularnie oznaczony, dlatego kamienne pomniki są z tego punktu widzenia bezzasadne.
Nie tylko bezpieczeństwo człowieka jest zagrożone. Każda ingerencja w środowisko w dowolnym parku narodowym powinna być minimalizowana. Tak jak nie zostawia się śmieci, tak nie powinno się np. chodzić poza terenem do tego wyznaczonym. Dlaczego? Ponieważ regularnie deptana roślinność, ugniatana pod butami ziemia szybciej ulega procesom erozji. Podobnie ziemia i żyjące w niej stworzenia, które odsłonimy, przed naszą ingerencją przykryte kamieniem i chronione dzięki temu przed deszczem, wiatrem, czy zdeptaniem.
Dlatego uważam, że zdecydowana większość stosów to upamiętnienie lekkiej bezmyślności, próżności, a nawet ignorancji turystów. Nigdy nie rozmontowałam żadnego napotkanego, ale poważnie zastanawiam się nad tym, czy nie powinnam zacząć. Bo jedno jest pewne – potrzeba budowania takowych stała się zaraźliwa.
Po ominięciu tej pokrytej śniegiem przełęczy, wstępuje się na ostatni fragment szlaku, gdzie zieleń znowu znika.
Stąpa się tu po kamieniach i głazach, których powierzchnia stopniowo wygładza się im bliżej końca szlaku.
Tak wygładzone skały i oczka wodne potrafią zaburzyć percepcję skali na fotografii i wydawać się znacznie mniejsze niż w rzeczywistości.
Dopiero skala porównawcza z człowiekiem zdradza prawdziwe rozmiary tej przestrzeni. Oczka wodne to nie kałuże, jakimi się mogły wydawać, a bardziej jeziora, a te kropki za nimi na skałach – ludzie.
Ostatnia prosta…
Trolltunga! Dotarliśmy do celu!
Celem trasy jest półka skalna, wysunięta wgłąb jeziora, zawieszona wspornikowo na wysokości ok. 700 m. Jej owalny obrys oraz lekkie zadarcie pod kątem do góry zrodziły skojarzenia z wysuniętym językiem. Językiem trolla oczywiście – postaci ze skandynawskich legend, która z pobratymcami zamieszkiwała góry i jaskinie z dala od ludzkich siedlisk. Właśnie temu skała zawdzięcza swoją nazwę, “Trolltunga” znaczy bowiem “język trolla”.
Półka jest tak cienka, że wchodzi się na nią z szybciej bijącym sercem. Strach przed wysokością, a raczej przed upadkiem z takiej wysokości jest naturalnym odruchem. Podchodzi się do krawędzi znacznie ostrożniej, nagle nie ufając stabilności swoich kroków.
Nie wszyscy decydują się na podejście nawet na metr do krawędzi, a co dopiero na niej usiąść!
Na szczęście kamienny język jest lekko zadarty ku górze, co dodaje krokom pewności.
Można stać, siedzieć i leżeć. Zdarzają się też akrobaci, którym żadna z tych opcji nie wydaje się wystarczająco satysfakcjonująca, jednak takich widziałam tylko w internecie. Zdecydowanie najpopularniejsza czynność na skalnym języku to pozowanie do zdjęcia – albo robionego przez kogoś na lądzie, albo przez trzymany we własnym ręku, bądź na robiącym furorę ‘selfie sticku’, aparat. O ile najcenniejsze, wydaje mi się, co można by zrobić, to usiąść, chłonąć ten spektakularny widok wzrokiem, poczuć adrenalinę wywołaną wysokością oraz cienką strukturą półki, oczyścić umysł… o tyle w praktyce zupełnie nie ma na to czasu.
Realia bowiem zdradza zdjęcie poniżej… Do półki Trolltunga czekają wszyscy ludzie ze szlaku, w końcu właśnie to jest cel wędrówki. Nocując w połowie trasy dotarliśmy do celu na tyle wcześnie, że na miejscu towarzyszyło nam względnie niewielu ludzi. Dopiero później, po naszym odpoczynku i obiedzie przekonaliśmy się, że i na Trolltundze obowiązują godziny szczytu. W okolicach godz. 13 ludzi chętnych do wejścia na język było tak dużo, że utworzyli monstrualną kolejkę. Jak zatem musi ona wyglądać w środku sezonu?
Sama koncepcja kolejki w takim miejscu jest fascynującym zjawiskiem. Każdy, kto doszedł do tego momentu nie zadowoli się “zwykłym” widokiem Trolltungi. Jakże wielką stratą byłoby dojść tak blisko celu i nie wejść na wysunięty przez trolla język na 700 metrach nad przepaścią. Poza tym, w naszej kulturze na tyle dużą rolę odgrywają pamiątkowe zdjęcia, że po ich zdobycie ewidentnie warto swoje odczekać. Co w tym fascynującego? Że nigdzie nie ma informacji o tym, że należy stanąć grzecznie w kolejce. Przecież półka fizycznie pomieściłaby więcej osób, jednak po pierwsze, byłoby to naprawdę niebezpieczne i zwiększyłoby prawdopodobieństwo wypadku, a po drugie – czyż nie lepiej wygląda się na zdjęciu samemu, na niecodziennie usytuowanej platformie, jakby zawieszonej w powietrzu w spektakularnie wyglądającej przestrzeni fiordów? Mimo braku nakazów czy zakazów kierujących ruchem przy skalnej półce, istnieje swego rodzaju umowa społeczna, która poprzez ustawianie się w kolejce umożliwia każdemu zrobienie pamiątkowej fotografii bez przypadkowych osób w kadrze.
Jednak nie sama półka Trolltunga była warta wędrówki. Kilkadziesiąt metrów dalej znajdują się równie ciekawe naturalne platformy widokowe. Niewielu jednak spośród czekających w kolejce jest nimi zainteresowana. Dlatego w tym miejscu, nawet jeśli z mniejszą (minimalnie) dawką adrenaliny, można niespiesznie cieszyć się widokami, otaczającą przestrzenią i jej niesamowitym naturalnym pięknem.
Jedna z platform przypomina kadłub statku, podczas gdy druga to prostopadłościenny odłamek skały. Obie jakby przygotowane do swojej roli, akurat w miejscu zakrętu jeziora, gdzie można penetrować wzrokiem dalekie plany.
Jeszcze wyżej niż sam język trolla znajdują się masywne półki skalne, tworzące klify nad jeziorem. Sprawiają wrażenie znacznie solidniejszych od Trolltungi. Zapewniają niesamowite widoki, którymi można się dowolnie długo cieszyć, gdyż nikt nie czeka w kolejce na twoje miejsce.
Sugerowany czas przejścia szlaku Trolltunga to dwa dni (dojście do celu i z powrotem), choć możliwe jest przejście jednego dnia, zakładając odpowiednio wczesny start. Wędrowanie i wyeksponowanie na wrześniowy górski wiatr jest wyczerpujące, dlatego porządny posiłek jest bardzo istotny. W plecakach mieliśmy wszystko: kuchenkę, butlę z gazem i metalowe naczynia. Na brak wody nie mogliśmy narzekać – krystalicznie czysta woda sączyła się zewsząd i gromadziła w oczkach wodnych. Do tego żywność liofilizowana – genialny wynalazek, który zapewnia jedzenie jakości prawdziwego domowego obiadu, a nie “chińskiej zupki z proszku”. Jest to prawdziwy pełnowartościowy obiad, który został pozbawiony wody i w rezultacie przyjął postać proszku. Kiedy zaleje się go wrzątkiem i odczeka parę minut, nawet na szczycie gór można ucztować przy spaghetti bolognese i innych rarytasach.
Kiedy Adam i Ola stali na Trolltundze, a ja robiłam im zdjęcia, to Karolina pełniła zaszczytną rolę kucharza.
Do tego gorąca herbata, która w górach potrafi zdziałać cuda dla samopoczucia.
Pora wracać. Powrót tą samą trasą nie oznacza wcale nudy. Zauważa się inne fragmenty, czasem nawet inne miejsca. Jak to, jedną z odnóg jeziora, do której prowadzą strome klify, a które oddalone o kilkadziesiąt metrów od głównej trasy umknęły naszej uwadze za pierwszym przemarszem.
W niektórych miejscach skały tworzyły niesamowite wzory, jakby fraktalne.
W górach zawsze schodzenie wydaje mi się bardziej wyczerpujące od wchodzenia. Ból kostek i kolan pojawia się bardzo szybko, jako że to właśnie te stawy przyjmują cały ciężar ciała i plecaka, rozpędzonych w dół. Chcąc uniknąć dodatkowo skurczów i zakwasów, zawsze można się porozciągać. Taka mini joga na trasie.
Minęliśmy jezioro, przy którym rozbijaliśmy namiot noc wcześniej. Jako że trasa jest dwustronna, wiedzieliśmy, że możemy zostawić coś aż do naszego powrotu. Nie kwapiąc się do noszenia przez 12 km zbędnych nam wieczornych śmieci, ukryliśmy je pod głazem trochę obok szlaku i zgarnęliśmy w drodze powrotnej.
Krótki odpoczynek dla mięśni i stawów.
Podmokłe tereny, tym razem widziane przez nas nie o zmierzchu, a w pełni dnia.
Pewien rodzaj dmuchawców rozsiany na tej podmokłej ziemi, zupełnie jak na wybrzeżu Islandii. Wiatr wprowadza dmuchawce w rytmiczny taniec.
Wcześniej pierwszy, a teraz ostatni etap to schody prowadzące stromo w dół do parkingu i centrum turystycznego. Pomiędzy drzewami prześwitywała tama oraz naprzeciwległy klif z wodospadem. To właśnie tam udaliśmy się po zejściu z Trolltungi.
Doszedłszy do auta padłam. Pulsujące łydki, kostki i kolana odmawiały posłuszeństwa. Nie mając kluczyków do naszego auta, rozłożyłam karimatę przy aucie. W pozycji poziomej o wiele przyjemniej czekało się na kompanów.
Kiedy byliśmy już wszyscy, skierowaliśmy się w stronę drugiego szlaku, znajdującego się po drugiej stronie jeziora względem Trolltungi. Przejechawszy przez tamę i zostawiwszy auto za sobą, zapuściliśmy się w las. Powoli zapadał zmrok, szukaliśmy więc miejsca odpowiedniego do rozbicia namiotów. Teren był niesamowicie mokry i grząski, dlatego poszukiwania trwały długo. Towarzyszyły im widoki ostatnich tego dnia promieni słonecznych padających na jezioro i otaczające je góry, kryjące za zakrętem Trolltungę.
Limit dobrej pogody przypadający na wrześniowy wypad wyczerpaliśmy dnia pierwszego. Od tej pory bowiem praktycznie nie przestawało padać.
Szlak był całkowicie pusty. Oferował znacznie łagodniejszy klimat. Skąpany w zieleni i skąpany deszczem. Na naszej wysokości obecne były już połacie śniegu.
Koryto strumienia śnieg wypełnił po brzegi. Pokrywa grubości co najmniej 1 metra znajdowała się na naszej drodze. Z wierzchu lekko roztopiony, a następnie ponownie zamarznięty, śnieg był bardzo śliski.
Wędrowaliśmy w odpowiednio przygotowanym na deszcz stroju i ekwipunku.
Trasa doprowadziła nas do jeziora Mosdalsvatnet. Przy nim wyrastała z ziemi drewniana chatka, przykryta zielonym dachem. Przypominała domek letniskowy.
Sprawdziła się idealnie jako miejsce na odpoczynek. Choć zamknięta, już w przedsionku chroniła przed deszczem i wiatrem, które coraz mocniej dawały nam się we znaki.
Nie wiem, czy wewnątrz się śpi, czy może jest to zwykły składzik narzędzi i sprzętu. Wysokość drzwi wskazywała na zamieszkałego tu prędzej hobbita, niż człowieka norweskich rozmiarów.
Po raz kolejny myśli zabrały mnie na Islandię, której zachodnie fiordy składały się właśnie z takiej malowniczej scenerii i odludzia.
Po wizycie w domku zawróciliśmy. Gonił nas czas, a popędzał deszcz i głód.
Na samym początku trasy minęliśmy kilka domków. Osadzone były w zieleni, usytuowane na urwisku, tuż nad rwącym potokiem, otoczone polem przez nikogo innego nie zbieranych pysznych jagód. Domek jak z bajki, potajemnie wymarzony przez wszystkich zmęczonych obywateli miast.
Wyruszyliśmy w stronę Bergen. Przerwa obiadowa nad kolejnym fiordem. Mgły i chmury nadawały mu tajemniczej atmosfery.
Liofilizowana uczta po raz trzeci i ostatni na tym wyjeździe. Liofilizaty zyskały w mojej osobie nowego fana. Wyznam, że nawet w domu nie zawsze jem tak porządne posiłki.
W Norwegii obowiązuje sprytny system opłat drogowych, który bardzo przypadł nam do gustu. Auto można wyposażyć w specjalną naklejkę z zakodowanymi danymi rejestracyjnymi, którą przy każdym wjeździe na płatny odcinek drogi skanują radary. Opłaty potem pobierane są przelewem bądź wybraną zdalną metodą. Nie ma więc blokad ani szlabanów, powodowanych przez nie korków, jak również potrzeby trzymania drobniaków. Opłaty pobierane są podobno dopóty, dopóki nie zwróci się inwestycja naprawy bądź budowy drogi, tunelu czy mostu, z którego się właśnie korzysta.
A jak w Norwegii prezentuje się wnętrze góry? Stylowo. Nie dość, że w tunelach w ogóle są ronda, to jeszcze wystrojone są jak centra sztuki współczesnej.
Bergen
Odlatując z lotniska przy Bergen aż szkoda by było nie zahaczyć o samo miasto. Mogliśmy sobie pozwolić na krótki nocny spacer po tutejszym centrum.
Najstarsza dzielnica miasta to Bryggen, założone w XIV wieku przez Ligę Hanzaetycką. Miasto portowe szybko się rozwijało, jego usytuowanie na skraju Morza Północnego podnosiło jego rangę na scenie handlowej i politycznej w Europie Północnej. Stanowiło bowiem swoistą bramę do Europy dla żeglujących z zachodu.
Całe założenie widnieje obecnie na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Hanzaetycki kompleks handlowy pełni dziś funkcje głównie turystyczne: muzealną, gastronomiczną, handlową, rekreacyjną.
Charakterystyczny układ szczytowy budynków, dwuspadowe dachy oraz drewniane elewacje i okiennice.
Piękne miejsce i zdjęcia, aż chce się tam od razu pojechac :)
Zdecydowanie polecam! Przy okazji można “zaliczyć” pozostałe dwie trasy z TOP3 Norwegii – Preikestolen i Kjeragbolten, niedaleko Stavanger. Jadę tam w kwietniu i na pewno opiszę :)