Wspiąwszy się po zamarzniętym wodospadzie, zdobywszy ośnieżony szczyt, przekroczywszy zamarznięte jeziora, zjechawszy na linie ze skał, czy wykonawszy lawinowe procedury mogę śmiało przyznać, że wszystko to uznawałam przed kursem za wręcz abstrakcyjne. Dokonaliśmy tego pod okiem instruktora, przede wszystkim zaś uczyliśmy się jak się zachowywać zimą w wysokich górach. Idealną sytuacją bowiem jest nie tyle wiedzieć, jak kogoś z lawiny wydostać, co jak w tej lawinie w ogóle się nie znaleźć.
Wszystkie zdjęcia zrobiłam kamerką GoPro.
Tej zimy wzięliśmy udział w kursie zimowej turystyki wysokogórskiej w Tatrach. Kurs dedykowany jest osobom bez żadnego wcześniejszego szkolenia w tym zakresie i oferuje wstęp do kilku zimowych dyscyplin górskich. Na szczęście starczyło śniegu do prawie wszystkich przewidzianych dla nas atrakcji.
Kurs organizowany był przez Szkołę Wspinania Kilimanjaro, której założyciel jak i inni instruktorzy są członkami Polskiego Związku Alpinizmu. Na rynku szkoleniowym można ponoć trafić na niekompetentne zespoły instruktorskie, dlatego miło nam było przekonać się na własnej skórze, że nasi instruktorzy byli wręcz ponadwykwalifikowani.
Na czterodniowy kurs mieliśmy się stawić rano w schronisku Murowaniec, więc naszą wędrówkę rozpoczęliśmy już o 6.30. Trasa z Brzezin do Hali Gąsienicowej, choć najmniej oblodzona ze wszystkich tam wiodących szlaków, miejscami bardziej przypominała lodową zjeżdżalnię aniżeli szlak. Szczęśliwie, w ekwipunku kursantów znajdować się miały m. in. raki na wszelkie podobne sytuacje.
Kurs wysokogórski
Za naszą edukację odpowiedzialny był instruktor Piotr Sztaba. Jak sam podkreślał, nie pełnił on roli przewodnika. Czym się różnią? Przewodnik ma doprowadzić bezpiecznie klienta z punktu A do B, choćby na własnych barkach, samodzielnie podejmując wszystkie decyzje. Tymczasem celem instruktora jest nauczenie, pokazanie metody, a następnie rzucenie na głęboką wodę i ingerowanie dopiero podczas wyraźniej potrzeby.
Fot. Piotr Sztaba
Kurs odbywał się w 6-osobowych grupach. Do naszej architektonicznej piątki dołączył zatem Dawid, nastoletni siostrzeniec naszego instruktora. W pełnym składzie od lewej: Dawid, ja, Ania, Szymon, Gosia i Michał.
Fot. Piotr Sztaba
Na wstępie uczyliśmy się chodzenia w rakach. Technikę należy dostosować do stromości terenu. Przy bardzo stromych podejściach wchodzi się tyłem-bokiem, niczym raki, od których właśnie sprzęt przejął nazwę, przekładając nogi jedna nad drugą. Istotne jest wbijanie wszystkich poza przednimi kolców raków, co wymusza z kolei lekko nienaturalne ugięcie nóg. Takie chodzenie nadweręża dlatego stawy skokowe i kolanowe, dodatkowo obciąża łydki, co znacząco zwiększa ryzyko potknięcia się po kilku godzinach wędrówki. Właśnie z tego względu raki zakłada się dopiero z konieczności, a nie profilaktycznie już przy pierwszym śnieżku na szlaku.
Nawet jeśli nie tyłem, w rakach czy bez nich, pod górę warto wchodzić lekko bokiem, orientując ciało na skos względem zbocza i zmieniając strony co 10-15 kroków. Wówczas włączają się do pracy wszystkie głowy mięśni czworogłowych ud, odciążając najbardziej obciążone dwie frontalne. Znowu służy to zmniejszeniu ryzyka potknięcia się i upadku w wyniku zmęczenia mięśni po kilku godzinach.
Kijki pomagają w odciążeniu stawów w nogach, jednak trzeba je zastąpić czekanem na stromych podejściach.
Jako kursanci zostaliśmy wyposażeni m. in. w czekan. On także wymagał od nas ćwiczeń. Trenowaliśmy hamowanie zjazdu po śnieżnym zboczu za pomocą czekana we wszystkich wariantach upadku – na brzuchu głową w dół, nogami w dół oraz na plecach podobnie. Jednorazowe ćwiczenia oczywiście nie wystarczą, bowiem reakcja musi być natychmiastowa. Zanim człowiek rozpędzi się do kilkudziesięciu kilometrów na godzinę po śliskim śniegu ma kilka pierwszych sekund na wyhamowanie czekanem. Z tego względu w miejscach obarczonych ryzykiem takiego zjazdu zawsze chodzi się z czekanem w ręku, trzymając go od strony stoku. Odpowiedni chwyt (ostrzem skierowanym za siebie) skróci odległość i czas do wbicia ostrza w ziemię oraz zapobiegnie wbiciu przyrządu w brzuch.
Ćwiczyliśmy na małym wzniesieniu terenu, zaraz obok szlaku. A jednak nawet na tak niewielkim spadku na zbitym, zamrożonym śniegu ciężko nam było wyhamować. To ćwiczenie, jak i wiele następnych, otwierało nam oczy i dobitnie uświadamiało, że po pierwsze, to nie sprzęt a umiejętności stanowią klucz do sukcesu, a po drugie, potrzebujemy jeszcze lat praktyki by te umiejętności posiąść.
Tego dnia przeszliśmy także wstępne szkolenie lawinowe. Wyposażeni w detektory lawinowe, potocznie nazywane PIEPSami (od nazwy jednego z producentów tych urządzeń), łopaty oraz sondy śnieżne uczyliśmy się zasady działania detektora i procedury w przypadku zejścia lawiny porywającej członka zespołu.
Przemoczeni od kontaktu ze śniegiem, wróciliśmy do Murowańca, gdzie wysuszywszy buty i odzież, zjadłszy obiadokolację i niemalże padając ze zmęczenia na twarz udaliśmy się na codzienną część wykładową szkolenia.
Drugiego dnia zastaliśmy odmienione warunkami pogodowymi widoki. Tajemnicze mgły spowiły całą okolicę.
Szczyty gór niknęły w nisko zawieszonych chmurach.
Ale nic nie wyglądało tak oszałamiająco tego dnia jak Czarny Staw Gąsienicowy. Zamarznięty, choć z cieniutką warstwą wody na lodzie, dublował jak lustro tę przepiękną scenerię.
Kliknij, żeby powiększyć panoramę.
Fot. Piotr Sztaba
Kliknij, aby powiększyć panoramę.
Wieczorem wracaliśmy na skróty, przez całą długość zamarzniętego Czarnego Stawu.
Kliknij, żeby powiększyć panoramę.
Fot. Małgorzata Dembowska
Nasza grupa była jedną z kilku jednocześnie odbywających szkolenie w Kilimanjaro. Wpadaliśmy na siebie przy kilku stanowiskach, czasami wymienialiśmy niezbędnym oprzyrządowaniem. Tym razem obserwowaliśmy jak inna grupa przekracza jezioro. Podczas przejścia należy zachować odstęp 5 metrów, by w razie załamania lodu wpaść pojedynczo, a nie całym składem. Warto też nosić plecak z rozpiętym pasem biodrowym i piersiowym, a wręcz na jednym ramieniu, żeby nie pociągnął na dno jeśli się znajdzie pod lodem. Podobnie zresztą ma się noszenie plecaka w terenie wysokiego ryzyka lawinowego. Bez plecaka ma się bowiem większe szanse na utrzymaniu się bliżej powierzchni pędzącego śniegu.
Udaliśmy się w stronę skałek, gdzie nie tylko stosowaliśmy się do poznanych poprzedniego dnia technik chodzenia w rakach i z czekanem.
Szykowaliśmy się także do asekurowanych zjazdów na linie z tej półki skalnej.
Fot. Anna Dobek
Choć przećwiczone dzień wcześniej w schronisku, węzły nie chciały się równie łatwo dać wiązać w terenie. Do zainstalowanego już podwójnego stanowiska podczepialiśmy się własnym sprzętem, każdy z nas bowiem miał uprząż wspinaczkową, karabinki, taśmy i kask. Idea jest taka, by obydwa mocowania były równomiernie obciążone, co załatwia odpowiednie zamocowanie taśmy. Do niej z kolei podczepiona jest lina, a do liny uprząż. By jednak nie zjechać w niekontrolowany sposób w dół, stosuje się węzeł blokujący, tzw. bloker, który zaciska się przy obciążeniu, ale można go swobodnie przesuwać, umożliwiając dalszy zjazd.
Moja kolej!
A co jeśli nie ma założonych stanowisk w skale, albo ich założenie jest niemożliwe? Można wykorzystać śnieg, jak na tym śnieżnym zboczu.
Lina musi być o coś zahaczona. Jeśli nie wokół skałek, można utworzyć stanowisko w śniegu.
Fot. Małgorzata Dembowska
Wydrążyć małą fosę, kształtem przypominającą łzę, jak tu na Przełęczy Świnickiej.
Fot. Piotr Sztaba
Trik polega na tym, by przesuwana lina z obciążeniem swoim tarciem nie odcinała czapy śnieżnej. Wykorzystywaliśmy do tego celu czekany, które wbite po bokach śniegowej czapy przyjmowały na siebie im niegroźne siły tarcia.
Można było teraz bezpiecznie zejść z asekuracją. Kolejny trik podczas wiązania lin przy tworzeniu stanowiska spowoduje, że nie stracimy żadnego z dwóch czekanów ani taśm.
Warunkiem do spełnienia jednak jest połączenie wbitych czekanów taśmą oraz przywiązanie ich do liny tak, by po zejściu i pociągnięciu za sobą liny, ta pociągnęła wszystkie dołączone doń elementy.
Tajemniczo wyglądająca okolica była wymarzoną scenerią do naszych atrakcji.
Nie byliśmy w niej sami. Tu inna ekipa w terenie skałkowym.
Ominąwszy Czarny Staw podążając żółtym szlakiem w stronę Doliny Pięciu Stawów trafia się na jeszcze jeden – Zmarzły Staw. Niepozorny w porównaniu do poprzedniego, ale gdy zamarznięty, równie urokliwy.
Wyróżniały go za to wodospady na jego obrzeżach, których woda zamiast spaść, zastygła w locie pod postacią lodu.
Fot. Szymon Biernacki
Podjęliśmy się wspinania po tym lodospadzie. W rakach, z czekanami, z asekuracją górną.
Raki należy wbijać w lód przednimi zębami i to na nich spoczywa ciężar wspinającego się. Choć wydaje się to nieintuicyjne, należy opuszczać pięty niżej od palców, gdyż tak przednie zęby raków wbite są prostopadle i stabilnie.
Czekany do wspinaczki lodowej różnią się od tych turystycznych, z którymi chodziliśmy po szlakach. Lodowcowe mają inaczej wyprofilowane ostrze, by było ono w stanie wbić się w lód. Można wspinać się zarówno z dwoma jak i z jednym czekanem. Nie jest oczywiste, która metoda jest łatwiejsza; zdaje się, że to zależy od preferencji i treningu. Osobiście wspinałam się z dwoma czekanami. Dotarłam na szczyt, choć odczułam buntujące się mięśnie rąk.
Michał przy drugim podejściu korzystał tylko z jednego czekana. Z pełnym sukcesem, co więcej uznał tę metodę za swoją preferowaną.
Kolejnego dnia zmierzyliśmy się z pierwszym poważniejszym podejściem. Podążaliśmy w stronę Przełęczy Liliowe przez Halę Gąsienicową.
Wyraźna granica zachmurzenia widziana była jeszcze przed szczytami. Zwarte chmury szczelnie domykały dostęp bezpośrednich promieni słonecznych w okolicy schroniska.
Kliknij, aby powiększyć panoramę.
Podejście na Przełęcz Liliowe. Duża płaska skośna ściana jest przykryta oblodzonym śniegiem. Mimo niedużej jego ilości, stworzył on niebezpieczne warunki w wysokich Tatrach. W trakcie samego naszego czterodniowego kursu doszło w górach do kilku wypadków. Zarówno amatorzy jak i profesjonaliści spadali w przepaść. Wystarczy jeden źle postawiony krok, a zjeżdża się jak na zjeżdżalni, z bardzo nikłą szansą na wyhamowanie czekanem w takim twardym śniegu… Zakładając, że w ogóle ma się czekan.
Fot. Piotr Sztaba
Fot. Piotr Sztaba
Z Przełęczy Liliowe widać piękne szczyty Tatr, reszta niknie pod chmurami.
Kliknij, aby powiększyć panoramę.
Kierujemy się na Świnicę.
Fot. Piotr Sztaba
Fot. Piotr Sztaba
Fot. Piotr Sztaba
Gdy zrobiło się stromo rozpoczęliśmy kolejny etap naszej wysokogórskiej edukacji – wędrówkę z asekuracją lotną.
Fot. Piotr Sztaba
Spięliśmy się trójkami liną. Przy tej asekuracji pierwsza osoba odpowiada za zakładanie stanowisk asekuracyjnych. Owija linę wokół skałek, bądź zakłada gdzieś taśmę, do której następnie karabinkiem podczepia linę. Kolejna, środkowa osoba podszedłszy do stanowiska zwyczajnie przepina się na drugą stronę, ostatnia zaś zdejmuje wszystkie stanowiska, do których podejdzie. W ten sposób cała ekipa wolno, acz bezpiecznie posuwa się do przodu. Gdyby któraś z podpiętych do liny osób spadła, ta ma ją utrzymać, zahaczywszy się o skałki.
Fot. Piotr Sztaba
Lina powinna być prawie napięta. W ten sposób zatrzyma upadek możliwie najwcześniej i zapobiegnie potencjalnym obrażeniom. Jeśli ekipa ma zebrać się w jednym miejscu, zamiast zachować odległość, asekuruje się kolejne osoby na 1 stanowisku, gdzie wybiera się oplecioną wokół np. skałki linę, skracając dystans między partnerami.
Fot. Piotr Sztaba
Fot. Piotr Sztaba
Świnica zdobyta!
Fot. Piotr Sztaba
Fot. Piotr Sztaba
Fot. Piotr Sztaba
Fot. Piotr Sztaba
Fot. Piotr Sztaba
Fot. Piotr Sztaba
Fot. Piotr Sztaba
Wspinaliśmy się równolegle z kilkoma grupami. Musieliśmy zrobić im miejsce na szczycie, dlatego gościliśmy tam niedługo.
Fot. Piotr Sztaba
Schodziliśmy również z asekuracją. Osoba prowadząca przejmuje większość sprzętu przydatnego do zakładania stanowisk asekuracyjnych.
Fot. Piotr Sztaba
Fot. Piotr Sztaba
Ale paradoksalnie to takie momenty były najbardziej niebezpieczne. Na tym fragmencie jest się o jeden pechowy krok od zjazdu w dół. Asekuracja nie ma racji bytu z braku potencjalnych stanowisk.
Fot. Piotr Sztaba
Fot. Piotr Sztaba
Fot. Piotr Sztaba
Towarzyszył nam iście spektakularny widok, kiedy słońce zaniżało się ku wierzchołkom gór. Wręcz trudno było się skupić na wędrówce.
Fot. Piotr Sztaba
Fot. Piotr Sztaba
Fot. Piotr Sztaba
Fot. Piotr Sztaba
Fot. Piotr Sztaba
Kliknij, aby powiększyć panoramę.
Fot. Piotr Sztaba
Fot. Piotr Sztaba
Po każdym tak intensywnym dniu padaliśmy jak muchy w schronisku już w okolicach 22. Pobudka o 6.30 nie przychodziła mi z łatwością, ale to właśnie takiego rytmu wymaga turystyka wysokogórska. Ostatniego dnia kursu robiliśmy symulacje wpadnięcia do szczeliny lodowcowej i akcji ratunkowej. Wyczerpujące opisanie szczegółów zajęłoby kilka postów, podobne ograniczenie ma kurs – zasmakowaliśmy jedynie wstępu do tematów lodowcowych, a jest im dedykowany odrębny kurs. Tak jak zjazdom na linie kurs wspinaczkowy, a procedurom lawinowym kurs lawinowy. Nasz kurs miał na celu przedstawić nam wstęp do wielu dyscyplin, które składają się na turystykę wysokogórską.
Zdaniem instruktorów, turystyka kończy się w momencie dotarcia z dołu do schroniska. Wszystkie realizowane wyżej trasy to już alpinizm. Takie rozróżnienie pomaga uzmysłowić sobie, że nie ma tu miejsca na żarty. Jest się wystawionym na ciągłe ryzyko – lawiny, spadku, potknięcia się, załamania pogody, etc. Ryzyka nie da się całkowicie wyeliminować, ale należy dążyć do jego minimalizacji. I właśnie temu służy kurs; na poziomie podstawowym wbija kursantom do głowy teoretyczne ABC turystyki górskiej. A co z praktyką?
To bardzo sprytnie pomyślane – podejrzawszy raz daną czynność, odtwarzaliśmy ją w terenie, pod okiem instruktora oczywiście. W lekkim chaosie czasem, z mniejszą lub większą dozą dezorientacji. Wszystkie czynności okazują się złożonymi procesami. Niemożliwym jest opanować całej sztuki wspinaczki za pierwszym podejściem! Co natomiast wiemy na pewno po jednym kursie? Że jeszcze nic nie umiemy. I to ta świadomość pomoże nam bezpiecznie przebywać w górach. Do następnego kursu.
Koniec.
cześć,
wpadłem na Twojego bloga i na ten wpis po zalajkowaniu go na fejsie przez znajomych.
super sprawa taki kurs i doświadczenia w takiej zimowej turystyce.
sam od jakiegoś czasu nieśmiało planuję zapisać się na podobny, ale nie mam rozeznania w szkołach/kursach.
jeżeli to nie problem, czy mogłabyś podać namiary na organizatora kursu, w którym brałaś udział?
dzięki wielkie
pozdrawiam, Tomek
Cześć Tomku,
kurs organizowała Szkoła Wspinania Kilimanjaro.
Mają w ofercie różne kursy, nie tylko wysokogórski i osobiście na pewno do nich wrócę. Powodzenia na szlakach!
Aniu, dziękuję za polecenie Kilimanjaro.
gratuluję bloga i super zdjęć z tylu wycieczek. dodają energii i motywacji aby ruszyć tyłek zza biurka i pojecahać w góry.
pozdrawiam, Tomek
Wspaniała relacja, mam nadzieję, że my też pojedziemy na taki kurs!
Musiałam trochę walczyć ze sobą w trakcie czytania. Tekst jest tak interesujący, że chciałam przewijać szybko zdjęcia, ale zdjęcia są równie fascynujące i dla nich chciałam przeskakiwać fragmenty tekstu. Romantyczny dualizm świata :)
Buziaki!